Hej!
Długo nic nie pisałam, bo po prostu nie było o czym. W ogóle mało komentujecie i zastanawiam się czy ktokolwiek mnie jeszcze czyta?
Byłam wczoraj u ginekologa i dostałam skierowanie na cesarkę. Gin się tłumaczył, że kazał mi jeszcze wczoraj przyjść, bo liczył, że mały się obróci. Guzik prawda! Kasę chciał jeszcze wyciągnąć i tyle.
Właściwie to chciał mnie skierować już dziś, ale odmówiłam. Jak już tyle czekałam to chcę mieć wpływ na to kiedy urodzi się Jaś. Poprosiłam o cesarkę w piątek, czyli 8.03.
Przynajmniej data będzie zapamiętywalna dla wszystkich i moim zdaniem szczególny prezent sobie sama zrobię. Bo mój mąż na pewno zapomni, że to dzień kobiet jest i nic nie będzie dla mnie miał.
Po zbadaniu mnie doktorek zaczął mnie namawiać na to, że może jednak doczekam do 17 lub 18, kiedy to mam termin. Dzięki temu miałabym dłuższe macierzyńskie. Jednak ja już ledwo chodzę. Chociaż jak chodzę to jeszcze chodzę, ale jak się położę lub siądę to jest masakra. Wszystko mnie wtedy boli. Więc staram się jak najmniej leżeć i ciągle coś robię, w kółko sprzątam. Jakbym jeszcze miała te 10 dni dłużej wytrzymać to bym się zasprzątała na śmierć chyba.
No więc w czwartek rano jadę do szpitala a w piątek będą rodzić Jaśka.
Teraz jak słyszę słowo "wyciągać" to jakoś tak nie dobrze mi się robi. Skoro sama nie mogę urodzić to przynajmniej zostawię sobie to słowo.
Wczoraj spotkałam jedną przemądrzałą babkę w poczekalni i jak mówiłam o cesarce to mnie potraktowała tak jakbym tę cesarkę na życzenie miała. Wypowiadała się w taki sposób jakby co najmniej miała ich z dziesięć. A raptem ma już jedno dziecko i rodziła naturalnie. Wzburzyła mnie swoim podejściem i zdałam sobie sprawę, że pewnie połowa osób ma takie podejście. Boję się, że jak będę ludziom mówiła, że miałam cesarkę to będą mówili "Pchi, to nie był wcale poród, co ty możesz wiedzieć o porodzie"
A to przecież jest tak samo poważne moim zdaniem.
Nie spałam pół nocy. Ciągle myślałam o tym wszystkim. Wkurza mnie podejście mojego męża, bo jak mówię mu, że się boję to on mówi :"Będzie dobrze". I tyle. A ja jednak oczekuję czegoś więcej. Chciałabym, żeby mnie przytulił, powiedział, że razem sobie poradzimy. Jak jemu się coś dzieje ja go zawsze wspieram, a teraz czuję się taka sama z tym.
Mam tyle obaw, ale kto to zrozumie!
Boję się, że będę odrzucać Jaśka. Kocham to maleństwo w moim brzuszku. A jeśli będzie inny niż sobie wyobrażam?!
Jeśli nie będę miała siły aby karmić?
Boję się podejścia położnych. Jeśli będą takie jak czytam u niektórych, to ja będę tylko pewnie ryczeć. Niby jestem twarda, ale jak będę ten czwartek tak czekać to nie wiem. Na pewno to na mnie nie wpłynie pozytywnie.
Chciałam dziś składać łóżeczko, ale mój mąż powiedział, że sam je złoży jak ja będę w szpitalu i jak już mały się urodzi. To mnie jeszcze bardziej zbulwersowało. Lubię mieć sama wszystko dociągnięte na ostatni guzik i wiem, że się wkurzę jak coś będzie źle. Albo on nie będzie miał tyle czasu i wcale nie złoży i będę musiała czekać na złożenie go po powrocie.
Wkurzam się też bo jestem bardzo pedantyczna, a jak mnie nie będzie kilka dni to mój mąż na pewno nie posprząta, naczynia będą nie pomyte. A chciałabym wrócić do czystego pokoju z Jaśkiem. A nie, że jak wrócę to najpierw będę musiała ogarnąć wszystko.
Aj mówię Wam gorzej jak źle.
No ale wypisałam moje żale. I jest mi o deczko lżej.
A tu jeszcze nasze torby do szpitala.